O Adamie Chmielowski mówi się dziś w zasadzie w dwu kontekstach, one też wyznaczają w pewnym sensie specyfikę tych wypowiedzi: wspomina się o nim jako o artyście malarzu, bądź mówi się o nim jako o bracie Albercie, tercjarzu zakonnym, który poświęcił swe życie dla ubogich. Zazwyczaj ci, którzy opowiadają o Chmielowskim jako o malarzu nie łączą jego duchowości świętego z rubasznym i wrażliwym życiem artysty malarza, zaś ci, którzy opowiadają o jego sztuce, w zasadzie nie łączą jej z postacią brata Alberta. Nigdy tego nie rozumiałem, tak jakby pierwsi starali się pokazać wielkiego świętego wyłącznie przez pryzmat jego duchowości i oddania biednym, zaś miłośnicy sztuki woleliby w nim widzieć wyłącznie wybitnego kolorystę malarza, który pod koniec życia, z niezrozumiałych względów, porzucił talent malarski mieszkając bezdomnymi w Krakowie. Dlatego też powszechnie zna się raczej Chmielowskiego, jako ciepłego i troskliwego św. Brata Alberta, ale jest to wyłącznie fragment jego biografii.
Adam Chmielowski, ok. 1875 r., źródło: www.wydawnictwopetrus.pl |
Adam Chmielowski trafił do Akademii
Monachijskiej dość późno. Porzucił studia na politechnice w Gendawie, na
dodatek, w odróżnieniu od swoich kolegów studiujących w stolicy Bawarii, nie
miał przygotowania rysunkowego, większość studentów z Polski była po warszawskiej Szkole Rysunku Wojciecha Gersona. Adam Chmielewski był samoukiem, zaczął rysować jak miał 24
lata. Jak sam przyznał: „mój rysunek kuleje, tak samo jak ja".
Adam Chmielowski, Zawale, 1883, olej na płótnie, 70 × 102 cm, Galeria Sztuki Polskiej XIX wieku w Sukiennicach, Muzeum Narodowe w Krakowie. |
Jednak wyróżniało go wśród polskich studentów w Monachium przygotowanie
teoretyczne. Po latach Stanisław Witkiewicz napisze: „Chmielowski żył między
obrazami a całą kupą książek... duchowo przewodził Polakom w Monachium, był
oczytany, znający języki, Jego słowo dużo u nas znaczyło. Dla nas był
największym autorytetem. Józef Chełmoński, bracia Gierymscy, Czachórski
przychodzili do niego po poradę, przynosili nowe obrazy i rysunki do oceny,
byli wpatrzeni w niego, jak w największy autorytet”. Kiedy przyszedł do niego po
poradę Maksymilian Gierymski Chmielewski patrząc na jego obraz powiedział: „Maks, czemu ty malujesz wyfraczonych panów z fajkami
z perukach, jakieś hulanki, polowania, meloniki i monokle? Byłeś w
powstaniu, maluj to, co znasz i co nosisz w sobie. Ty o polowaniach i hulankach
nie masz pojęcia, dość na ciebie spojrzeć. Maluj z serca, szczerze to, co
czujesz, inaczej wychodzi komedia”.
Adam Chmielowski, Cmentarz włoski o zmroku, olej na płótnie, 1880, 79 × 143 cm, Muzeum Narodowe w Krakowie. |
Obrazy
malowane w Monachium przez Chmielowskiego robiły ogromne wrażenie. Jego obraz zatytułowany „Pogrzeb samobójcy” miał taką siłę rażenia, że poproszono malarza, by jednak
zdjął go z wystawy, bo powoduje, zwłaszcza wśród kobiet, liczne omdlenia. Ale
nie tylko niebywały talent powodował, że lgnęli do niego wszyscy, Chmielowski miał w sobie
niebywałe ciepło, a także figlarne poczucie humoru i ogromny dystans do siebie.
Drewniana proteza, którą nosił, była przedmiotem żartów. Na przykład, kiedy mieszkał w Warszawie
i nie miał środków do życia, wpadł z Józefem Chełmońskim na misterny plan zdobycia
funduszy na obiad. Stali razem na rogu ulicy i wypatrywali odpowiedniego
powozu. Gdy nadjechała dorożka, w której siedział dostatnie ubrany Żyd,
Chmielowski wbiegł na ulicę i podstawił drewnianą protezę pod koło. Zrobił się
szum, rosły Chełmoński wyciągnął z dorożki Żyda, by mu pokazać, co przez
nieuwagę zrobił, Chmielewski leżał na ulicy drąc się wniebogłosy, pokazując na
poluzowaną protezę, która udawała złamaną nogę
Chełmoński potrząsając wystraszonym Żydem: „Kto tak jeździ i nie uważa, noga złamana i za co do szpitala? Grosza nie mamy.” Wystraszony
pasażer wyciągnął portfel i prosząc o szybką interwencję dał im pieniądze w
ramach rekompensaty. Za chwilę, już jedli obiad pijąc za zdrowie złamanej nogi.
Chmielowski będąc malarzem, dokazywał, palił tytoń i żył pełną piersią. Ignorował swoje kalectwo, albo stroił sobie z niego żarty, tańczył jeździł na
nartach i łyżwach tak, że mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że jest
niepełnosprawnym.
Adam Chmielowski, Ogród miłości, 1876, olej na płótnie, 88 x 168 cm. Muzeum Narodowe w Warszawie. |
Pogoda
duch i figlarny charakter Chmielowskiego wynikał z jego szczerości. Jak
wspomina jeden z jego najbliższych przyjaciół Leon Wyczółkowski: „całe życie
Adama Chmielowskiego było niezwykłe szczere, tak jak jego twórczość”. Jego
szczerość, była wręcz legendarna. Będąc już bratem Albertem spotkał się z
Jackiem Malczewskim, który podziwiając jego zapał pracy z ubogimi zapragnął
również zostać albertynem. Chmielowski spojrzał na niego i odrzekł: „Jacek, ja
cię znam jak mało kto, ty jesteś esteta, i tobie nie chodzi o pomoc
biednym ale o to, by lepiej w trumnie
wyglądać w habicie, bo ma kaptur, co twoją łysinę przykryje. Mowy nie ma, maluj
obrazy”.
Adam Chmielowski, Szara godzina (Cmentarz włoski), 1880, olej na płótnie. 44 x 124,5 cm, Muzeum Narodowe, Kraków. |
I to
właśnie szczerość Chmielowskiego stała za sekretem jego malarstwa. Wedle niego,
należy malować tylko z serca, to co się czuje, inaczej z malarstwa wychodzi
groteska. Szczerości w malarstwie, po prostu nie da się podrobić, albo ona jest
albo jej nie ma. Co zatem nosił w sercu Chmielowski? Przede wszystkim trzeba
powiedzieć, że życie go nie oszczędzało. Gdy miał zaledwie trzy lata zmarła
jego matka, kilka lat później ojciec. Jako nastolatek, majstrując przy
strzelbie stracił palec prawej dłoni, zaś jako osiemnastolatek dostał się o niewoli rosyjskiej,
z której zbiegł, w jednej z potyczek obok niego eksplodował granat raniąc go
poważnie w nogę. Zdecydowano o amputacji
nogi powyżej kolana, zabieg wykonano nawet bez miejscowego znieczulenia. Trzeba
pamiętać, że nawet w warunkach szpitalnych pod koniec XIX wieku umieralność po
amputacji nóg wynosiła ponad osiemdziesiąt procent. Po latach Chmielowski
wspomina: „Pamiętam dokładnie piłowanie kości uda, takich wrażeń się nie zapomina, noszę je w sercu jako
swoje, nikt mi tego nie zabierze”. Jednego możemy być pewni, Chmielowski w swym
życiu doświadczył i wycierpiał więcej, niż wszyscy jego koledzy malarze z
Monachium. To właśnie ból, cierpienie, strach i samotność, była
wysokoenergetycznym paliwem jego sztuki. Z bliżej nieokreślonych pokładów własnych
wspomnień wyprowadzał fenomenalną kolorystykę swoich obrazów. Wiedział jaka
jest siła koloru, potrafił doskonale dozować intensywność barw, zestrajać je
tak, by wywoływały określony nastrój w odbiorcy. Dlatego też jego obrazy mają
takie pokłady energii, pobudzają do myślenia, uderzają w jakąś czułą strunę
wspomnień.
Adam Chmielowski, Ecce Homo, 1881, olej na płótnie, 146 × 96 cm, Sanktuarium Ecce Homo św. Brata Alberta w Krakowie. |
W roku 1887 Chmielowski odkłada definitywnie
pędzel, porzuca malarstwo, by poświecić się działalności dobroczynnej. Dalsze
jego losy mają niewiele wspólnego ze sztuką, choć w pewnym sensie Chmielowski nadal poszukuje piękna, w innym zupełnie wymiarze. Ale to już
zupełnie inna opowieść.
Zapraszam do posłuchania podcastu na temat twórczości Adama Chmielowskiego:
Komentarze
Prześlij komentarz